niedziela, 12 września 2010

SZTUKMISTRZYNI

dla A.K. :)

zbliżasz się do mnie
po mili księżycowego światła
między śmiercią a smutkiem

odgarniasz
zjeżone troski
z mej dzikiej nieheblowanej twarzy

odbijasz
dalekie echo jedności
gardła i krzyku

gdy gwiazdy lśniły jak perły
a Ty je nawlekałaś na słowa z zamkniętymi oczami

(11.O9.2010)

piątek, 10 września 2010

ŻYWIOŁY


Dotknęłam dna

Twoich oczu

jak łza zbyt zła,

by ją poczuć


Sięgnęłam wzgórz

Twego ciała

jak mgła, co z mórz

solnych wstała


Znalazłam punkt

zwrotny czasu:

Twój drżący bunt

w trzewiach lasu


Zbudziłam się

w szczycie cienia –

wodospad łez

w lód skamieniał...


sobota, 4 września 2010

recenzja "Deadline"


"Deadline" oznacza ostateczny termin, np. składania prac. Katarzynie Zdanowicz-Cyganiak, autorce tak zatytułowanego tomu, z powodzeniem udaje się uchwycić "wieczność w godzinie", a mówiąc ściślej – własną (nie)obecność w naszej rozedrganej, ponowoczesnej teraźniejszości.


Czasu jest w niej dość jedynie na ekspresowe piosenki ("express songs"), dotykające w trybie błyskawicznym ostatecznych życiowych konkluzji ("spójrz linie papilarne to szyny / a obrączki oślepiają jak światła pociągu"), paradoksów ("bliskość w czasie rozstania potem już nigdy więcej") i – last but not least - "tego ciała, w którym odjeżdżasz" (a którego "dotykanie" odbywa się oczywiście nie inaczej, niż za pomocą Języka, jak w genialnym "wierszu podziemnym":


"dziś jak małe zwierzątko

schowałam się w norze

wylizuję łapki z krwi

zjadam to co rodzę

dobrze wiesz

ciemność dotyka nas wszędzie

a może my tego chcemy

to ziarno które jest we mnie

chce już wreszcie do ziemi"


Jak widać, Język ten rządzi się własną logiką i uchwycenie jej – na przekór stereotypowym przyzwyczajeniom odbiorców – skutkuje poezją najczystszej próby.


Są w "deadline" wiersze "wybrzmiewające" w pełni jedynie podczas czytania ich na głos, np. "karma":


"mam w sobie

zgniłe kocięta o niebieskich oczach

zanim mnie opuścisz

kotku

najpierw sobie popatrz"


Dobitne (nie tylko) wtedy, kiedy się autodefiniują:


"wiersze jak zakładnicy

nie wiem co z wami zrobić

wydać was w obce ręce

czy pokochać i dobić"


Z lirykami współgra rysunek na okładce: nogi i sukienka uchwycone w rozedrganym, motylim tańcu, należące do dziewczynki bez głowy. Hmm, tomik to wystarczająco niezwykły, aby stracić głowę. I , niczym struś trenujący wydobywanie jej z piasku, przedstawić na deadline, zamiast analizy i interpretacji, jeszcze jeden "syntetyczny" wniosek "wyciągnięty" z wiersza pt. "potrzask":


"(...)

i ty masz klucz

ale mnie tam nie ma"


Strona Katarzyny Zdanowicz:

recenzja dwóch wątków z "Antologii nowej poezji polskiej 1990-1999"


Gorąco polecam "Antologię nowej poezji polskiej 1990-99" (Zielona Sowa 2001), m.in. jako wstęp do twórczości dwóch ciekawych, "queerujących" poetek : Marzeny Brody oraz Ewy Sonnenberg, dodatkowo zaś – jako sprawdzian, jak się ta, niszowa tematycznie, twórczość prezentuje na tle tzw. mainstreamu (oraz rozmaitych innych nisz). Pokrzepiające, że mamy w Polsce lespoezję, chciałoby się tylko dodać: dlaczego jedynie w proporcji 2/111?


W poezji Marzeny Brody króluje liryzm oraz subtelna, oniryczna atmosfera. Autorka z powodzeniem używa efektu kontrastu – między światłem a mrokiem, milczeniem a dźwiękiem itp. – przywodzącego na myśl podobną poetykę zastosowaną w powieści „Podtrzymywanie światła” przez Jeanette Winterson. Metafory kobiety/kobiecości są u poetki tyleż urzekające (tytułowa „Smuga Światła” czy „pora księżycowa” z „Gdy usłyszę ciche twe wołanie”), co – pozbawione własnego głosu, jakby "oniemiałe" (co najpełniej wybrzmiewa w tytule wiersza: „Usłyszała Ciszę”.) Jednakże, choć głos kobiecy to u Brody – w najlepszym wypadku – „cichy głos”, można też dostrzec w jej poezji feministyczny, „subwersywny” potencjał wydobycia ukrytej siły drzemiącej w tradycyjnych obrazach kobiecej słabości, będący spektakularnym rezultatem sugestywności jej poetyckich wizji (do których da się też wszak zastosować stwierdzenie: „skrajności są sobie bliskie”.)


Dokładnie w miejscu, w którym Marzena Broda zatrzymuje się, pozostawiając interpretację w sferze (domyślnych) przewartościowań, kształtuje się ironia Ewy Sonnenberg:


„W snach trzykrotnie widziałam diabła

deszcz krwi W prezencie urodzinowym

podarował mi przyrodę Znajomość języka

roślin i zwierząt Nauczyłam się

kto naprawdę rządzi światem


Ciąg dalszy nastąpi”


Kpiarski ton jest orężem, po który poetka sięga w obronie przed „nieprzyjaznym dla użytkowniczki”, androcentrycznym światem, wymykając się zarazem jednoznacznym przyporządkowaniom – co najlepiej widać w końcowym fragmencie utworu „Tylko dla mężczyzn”:


„oddali mi wolność nie pytali o zgodę zostawiając na drogę żebro”


W świecie pewników, które pewnikami nie są, jedyna droga poza niepewność wiedzie przez cielesność:


„Zawstydzona kolejną pomyłką przesłania ciało

drugą kobietą”

(„Aktorka”)


Słowa te – nieprzypadkowo moim zdaniem (choć zapewne: nieplanowanie?) – korespondują z fragmentem wiersza ikony amerykańskiej poezji gejowskiej, Marka Doty'ego, który pisał:


„Kłuj mnie, dźgaj i wydziargaj –

– nie będę już nigdy więcej nagi”

(„Mój tatuaż”)


Tak u Doty'ego, jak i u Sonnenberg, homoseksualizm okazuje się jedynym sensownym rozwiązaniem dla podmiotu uwikłanego w – bolesną/zawstydzającą – dychotomię płci.

recenzja "Fal"

Virginia Woolf opowiada w "Falach" koleje życia grupki przyjaciół, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, spędzonego głównie w Wielkiej Brytanii, prawdopodobnie bliżej początku XX wieku. Autorka obywa się bez fabularnych "wypełniaczy", nie prawi też morałów. Najdonośniej rozbrzmiewają tu te rozmowy, które słyszymy, kiedy wokół zapada cisza: dialogi podświadomości z niedookreślonym Ty, które czynią nasze istnienie możliwym.

Jinny "skacze jak płomyki przebiegające między szczelinami w ziemi. Porusza się. Tańczy. Ani na chwilę nie przestaje poruszać się i tańczyć". Jest impulsywna, może odrobinę lekkomyślna... Susan jest spokojniejsza, bardziej godna zaufania, ale zarazem – tradycjonalistyczna, widząca swą przyszłość w małżeństwie. Rhoda to marzycielka żyjąca w świecie wyobraźni. Trapią ją różne niepokoje, które opisuje: "Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spać z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała."

Równie ciekawie i różnorodnie rysują się postaci męskie: Bertrand jest – z wyboru i zamiłowania – "opowiadaczem" historii, w których sens i realność na koniec zaczyna sam wątpić. Louis romansuje z kolejnymi kobietami, czując się jednocześnie wyobcowany z powodu swojego pochodzenia. Neville, wielki esteta, zakochuje się nieszczęśliwie w przystojnym koledze z klasy, Percivalu.

Wszystkie te his-/herstorie – dzięki zastosowaniu przez pisarkę techniki strumienia świadomości – poznajemy z punktu widzenia (i odczuwania) bohaterów. To jednak nie jedyna innowacja wprowadzona przez Woolf. Znajdziemy tu także dwa odważne, jak na tamte czasy, wątki homoseksualne, do dziś aktualne w swej sugestywności. Pierwszym reprezentantem tej "opcji" jest Neville, zadurzony – jak wspominałam – w swym szkolnym koledze. Drugi natomiast "casus" przedstawię słowami samej zainteresowanej, mianowicie Rhody: "Wybieram jakąś nie znaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na wszystkie strony." Jest to więc homoseksualizm doświadczany w dość wczesnej młodości. Nie podejrzewam oczywiście pisarki o chęć zinfantylizowania w ten sposób kobiecego homoseksualizmu. Widzę tu raczej ciekawe odwrócenie pokutującego stereotypu, że lesbijką zostaje się w wyniku rozczarowujących wczesnych kontaktów z płcią przeciwną. I że w miłości lesbijskiej "chodzi tylko o seks".

Portretując cykle i obroty "kół losu", pisarka ucieka się do alegorii burzliwych zjawisk przyrody. Dzięki temu, perypetie bohaterów nabierają egzystencjalnej głębi. Również dlatego warto "wysłać" w kierunku tej książki energię swej wyobraźni. Powróci jak fala.

Virginia Woolf "Fale", Wydawnictwo Literackie

recenzja "Namiętności"

"Namiętność" Jeanette Winterson to powieść o dwóch, uzupełniających się nawzajem, zachodzących na siebie, ale nigdy tożsamych ze sobą żywiołach: tytułowej pasji, namiętności, niczym żagiew wyciskającej swe piętno na duszy bohaterów błądzących przez mroczne zakamarki ludzkiego losu, oraz miłości pojętej jako egzystencjalne doświadczenie, uczucie zmieniające nas samych i otwierające nasze oczy na "zwyczajne cuda" codzienności...

Akcja powieści – uważanej za najlepszą w dorobku (znanej u nas m.in. z les-hitu "Zapisane na ciele") angielskiej pisarki – rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX wieku we Włoszech, Francji i Rosji (a przez chwilę – nawet i w Polsce). Villanelle to rudowłosa, znająca wszystkie zaułki i tajemnice Wenecji córka gondoliera. Henry jest Francuzem, nieśmiałym marzycielem, który swój los złożył w ręce uwielbianego wodza – Napoleona. Zanim się spotkają, Villanelle zdąży zakosztować homoseksualnego romansu o intensywności, pięknie, ale i ulotności chwili: czegoś, co przetapia nas jak gorąco przetapia rudę żelaza w pierścień, okowy lub... klucz (otwierający drzwi, które prowadzą w nieznane, ale też – pozwalający je za sobą zamknąć) , Henry natomiast przeżyje głębokie rozczarowanie swym idolem. Spotkanie bohaterów okaże się punktem krytycznym dla obojga. Villanelle nauczy Henry'ego miłości, znajdując w nim aż nadto pojętnego ucznia, który nie cofnie się nawet przed progiem szaleństwa; Henry zaś, dzięki swej weneckiej kochance odkryje – paradoksalnie – sens rzeczy najprostszych, takich jak zwyczajne słowa lub czyjaś obecność. Ktokolwiek z Was spragniona/-y jest takich właśnie słów – prostych, lecz – niczym wenecka maska – dających poczucie obecności tajemnicy – powinna/-inien sięgnąć po tę magiczną powieść!

Jeanette Winterson "Namiętność", wyd. Rebis